"Świata nie zmienisz, ale pasek mógłbyś."

7/26/2016

"Świata nie zmienisz, ale pasek mógłbyś."

...przyświeca jako motto firmie Strapophilia, która spełnia marzenia fotografów-profesjonalistów i fotografów-pasjonatów o własnym, spersonalizowanym pasku. Jak sami piszą: Po co na pasku do aparatu reklamować producenta? Tylko u nas pasek z czym chcesz. Dla profesjonalistów wizytówka na szyi. Dla hobbystów ulubiony wzór. Czy trzeba dodawać coś więcej?

Rozpoczęłam obrzydliwie marketingowo, musicie wybaczyć mi jednak ten język reklamy - inaczej nie umiałam. Zwyczajnie zauroczona jestem ideą i wykonaniem, a od jakiegoś czasu użytkowaniem. To niby zwykła rzecz, przydatny przedmiot, ale nie ze względu na estetykę, ale swoją praktyczność. A tu proszę - jego zmiana (z czarnego, z wyrazistym na jego tle żółtym kwadratem z nazwą marki aparatu, na mój własny projekt) sprawiła, że przyjemność użytkowania wzrosła.
Męskiego reprezentanta Strapophilii poznałam podczas Silesia Bazaar vol.4 (moja relacja TUTAJ). Przechodziłam obok stoiska, ledwo muskając je wzrokiem, przekonana, że to zawieszki do smoczków dla dzieci, gdy uderzył mnie (niemal pod sam koniec, gdy już miałam je mijać)... ich rozmiar. "Nieeeee... To nie mogą być zawieszki!" - zaświeciło mi w głowie. W tył zwrot i lustruję bardziej dokładnie. 
 - O tak, to coś dla pani! - Słyszę uśmiech. (Tak, da się go usłyszeć. Usta wykrzywione w uśmiechu zmieniają nie tylko mimikę, ale i intonację. To przecież oczywiste.) No tak: aparat mam przewieszony przez ramię, jedna z dłoni czule obejmuje obiektyw, gotowa unieść go, by zrobić zdjęcie złowionym na targach perełkom.
Przystanęłam więc, wdałam się w rozmowę i... przepadłam.

Kilka dni później złożyłam zamówienie.




Tutaj powinno paść kilka słów wyjaśnienia: na targach można było kupić gotowe wzory pasków, ja jednak marzyłam o swoim własnym. Wiecie: totalnie nietypowym, charakterystycznym wyłącznie dla mnie. Padło na wzór artcream (przypomnij sobie TUTAJ) - byłam (i jestem) z niego na tyle dumna, że umieściłam go i w swoim logo na bloggerze, i na wizytówkach. To z materiału nim pokrytym uszyłam sobie koszulkę, synkowi spodenki, a córci poduszkę antywstrząsową (niedługo na blogu). Teraz przyszedł czas na pasek do aparatu.

Zamawianie spersonalizowanego paska jest banalne. Wysyłasz swoją grafikę i tego samego dnia otrzymujesz gotowy projekt. W moim przypadku coś takiego:


projekt: Strapophilia


Jeśli akceptujesz, ślesz słowo-klucz: "Drukujemy!" i czekasz. Do 10 dni, bo tyle Strapophilia daje sobie czasu na realizację zamówienia.
Potem kurier dzwoni do drzwi, przekazuje przesyłkę, a w niej...






...ON. Twój wymarzony, spersonalizowany pasek do aparatu. Wiecie, niewiele mam zdjęć samego paska - od razu zdjęłam bowiem "firmowy" i zawiesiłam "swój". Trudno było się powstrzymać, walczyć z pokusą. Bo i też... po co?





Trudno też zrobić stosunkowo udane zdjęcia z paskiem w akcji, jeśli ma się jeden aparat i właśnie z niego korzysta. Muszą Wam wystarczyć dwie fotografie wykonane w minionym tygodniu w domku prababci moich dzieci. Uśmiech na twarzy użytkującej mówi wszystko!





Co do noszenia i użytkowania: obawiałam się nieśliskiej wewnętrznej powierzchni, ale niepotrzebnie. Miałam jakąś dziwaczną wizję, że trudniej będzie mi przesuwać po ciele pasek, co będzie blokowało aparat i tempo moich reakcji (a fotografia dziecięca wymaga przecież refleksu!). Ku mojej radości - nie jest tak! Aparat chwilowo nieużywany nie kołysze się tak na mnie, nie "lata", jednocześnie jeśli chcę wykonać zdjęcie - nic mnie nie hamuje.
Ostatecznie zdecydowałam się na węższy pasek (dostępne są dwie szerokości: "standardowa" i węższa) - jestem Hobbitką i cieńszy mniej mi przeszkadza, wpisuje się w moje gabaryty ;). (Na zdjęciach widzicie szerszy, węższy - mon amour - zapoznał się dzisiaj z aparatem i będą już raczej nierozłączni. ;))


Aaaach...
Potwierdza się to, co kobiety często czują podskórnie: rzeczy teoretycznie nie mają znaczenia, bo nikt nie chce być odbierany jako materialista, nie gwarantują nam też szczęścia (ewentualnie są narzędziem), ale mogą wiele: odmienić wnętrze naszego domu, a przez to atmosferę, wpłynąć na jakość naszego snu (jeśli pościel będzie z naturalnych tkanin, przyjemna w dotyku, w odpowiednim kolorze), przyjemność jedzenia (odpowiednio wyprofilowane sztućce - tak, tak, nie wszystkie są wygodne!); przyjemna zastawa, ulubiony kubek, w którym wypijesz poranną kawę zdolną naprawdę Cię zrelaksować)... Można wymieniać długo. Rzeczy szczęścia nie dają, ale są narzędziem. Trzeba tylko robić z niego mądry użytek.

PS. Naklejki dołączone do zamówienia znalazły się na "ścianie sław" w pokoju Małego Johna (inicjatywa Młodego). Jest moc.



moja inspiracja: grafika "things will work out" od People I’ve Loved (czyli grafika "zawsze będziemy grzeczni" do pobrania)

7/19/2016

moja inspiracja: grafika "things will work out" od People I’ve Loved (czyli grafika "zawsze będziemy grzeczni" do pobrania)

Ostatnimi czasy mój notes z pomysłami czy inspiracjami zapełniają wpisy rozpoczynające się od małpiego znaczka: "@". Co to oznacza? Że albo za dużo czasu spędzam na Instagramie (No way!), albo mam szczęście do wynajdywania zdjęć pobudzających szare komórki właśnie na tym portalu.
Nie inaczej było ze zdjęciami od tea and Kate. Wpierw jak zaczarowana wpatrywałam się w kartonowy domek dla lalek - tak misternie wykonany, że zbierałam szczękę z kolan. Potem znalazłam TO zdjęcie, następnie TO. I szare komórki zaczęły tańczyć.

Przywołany na grafice gest w pierwszej kolejności odesłał mnie do splatania palców za plecami - zdarzyło mi się to w dzieciństwie kilka razy, gdy wyjątkowo nie na rękę było mi mówienie "tak", a jednocześnie doskonale wiedziałam, że jakakolwiek inna odpowiedź nie spotkałaby się z akceptacją drugiej strony. Co zrobić... Uśmiechałam się więc, pokrętnie próbowałam ubrać w słowa: "No dobra, ale wiesz, jak jest...", a za plecami środkowy palec nachalnie ściskał wskazujący.

Postanowiłam zrobić grafikę właśnie w tym duchu - do pokoju swoich dzieci. Pierwotne "Zawsze będę grzeczna" (z początku tworzyłam grafikę z myślą o córce - to przecież od dziewczynek zwykle wymaga się bycia grzeczną, ułożoną, nienagannie wychowaną) zmieniłam na "Zawsze będziemy grzeczni" - bo przecież i Mały John nie zawsze musi zgadzać się z naszym pojmowaniem zachowania w różnych sytuacjach. To miało właśnie to odzwierciedlać - trochę z przekorą, trochę z przymrużeniem oka - że nasze kulturowe wzory behawioralne, matryce "co wolno" a czego "nie", niekoniecznie są kompatybilne z dziecięcą energią, otwartością i ciekawością świata. A w tych splecionych palcach dostrzegam siłę przebicia i pewność siebie - co z tego, że ukrywane są za plecami, to przecież wyraz instynktu przetrwania. 




Jeśli chcecie wykorzystać taką grafikę u siebie - proszę bardzo!
Poniżej możecie ją sobie ściągnąć - do użytku własnego, niekomercyjnego.

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaVacL21BkxHgQjnYhHY2oF0Aswkg7tI0kRy5v9TZIQqVp5rIdYGOuclg8Rlb5SRNQ5qYDxr6Oc4Rs-sVAHfQSA4hULHvPbuCgr-fXRqZ4CwivBT0MULnXr04elOQDI9iZz_GSFdlkpSE/s640/zawsze+b%25C4%2599dziemy+grzeczni.jpg


Na końcu chciałam napisać o tym, jaką przygodą może być czasem "głupi" mail z pytaniem o prawo do publikacji. Z grupą blogerek od jakiegoś miesiąca pracujemy nad "oczyszczaniem" naszych blogów - w skrócie chodzi o to, by publikowane u nas treści nie naruszały praw autorskich - jeśli więc publikujemy czyjeś zdjęcie lub grafikę, wcześniej prosimy autora o zgodę na publikację. Dopiero po jej otrzymaniu możemy ze spokojnym sumieniem wcisnąć przycisk "publikuj".
Nie inaczej było z materiałami do dzisiejszego wpisu. Ponieważ moja grafika była tak łudząco podobna do tej, która mnie zainspirowała, stwierdziłam, że publikowanie jej bez uprzedniego zapytania autora, co o tym myśli, byłoby nie na miejscu. Wysłałam więc odpowiednią wiadomość, w załączniku posłałam swoją grafikę i w kilku słowach opowiedziałam swoją "historię". I wiecie co? Dostałam tak pozytywny feedback, że przez dłuższą chwilę siedziałam przed komputerem, szczerząc się do siebie tak jak wtedy, kiedy zasiadam do oglądania nowego odcinka "Sherlocka" - szeroko i z błyskiem wzruszenia w oku. To niesamowite, kiedy dystans przestaje mieć znaczenie, a ludzie przyciągają się do siebie jak bratnie dusze odnalezione w kosmosie!


Serdecznie dziękuję Carissie Potter 
- współzałożycielce People I’ve Loved
za pozwolenie na publikację mojej grafiki.
źródło grafiki służącej mi za inspirację: TUTAJ

Tafelgut hack, czyli jak przerobić puszkę

7/15/2016

Tafelgut hack, czyli jak przerobić puszkę

Och, te herbaty "chodziły" za mną od dawna ("No kup mnie, Marta, no kup... No poparz, jaka ładna jestem, no spójrz... No weź powąchaj, no dotknij, no przecież czujesz, że czeka nas cud-miód-sielanka, no przecież wyczuwasz tę chemię między nami, no...!"). To zapewne wina (- słowo użyte z bezczelnym rozmysłem) pięknych puszek i chwytliwych nazw poszczególnych mieszanek. To popijasz "Mama ma przerwę", to herbatę na "Dzień dobry", to "Mr. Right Tea" czy "Mrs. Right Tea", "Gwiezdny pył", mieszankę "Z miłością" albo życzącą Ci "Powodzenia". Spec od wizualizacji produktu powinien w tej firmie dostać niebotycznie wysoką premię, serio. Powodzenie herbat Tafelgut to, według mnie, właśnie jego zasługa.






Bo herbata jak herbata. Smakowałam dwóch - zapachy nieziemskie. Ale "bananowa tarta" rozczarowała mnie kwaskowatością jabłka, który przeważa w składzie. Cóż, bywa. Mieszankę przekazałam w dobre ręce, a sama zostałam z pustą puszką, na którą w momencie zrodził się pomysł.
 - przy szczelnym zamknięciu (prócz górnej nasadki z koroną, wewnątrz jest jeszcze jedna, która gwarantuje trwałość aromatu) opakowanie idealnie nadaje się bowiem do przechowywania kawy, mon amour

Poddałam więc puszkę metamorfozie, co okazało się być prostsze, niż myślałam. Sami zobaczcie:







Zdjęcie etykiety to była czysta formalność, bowiem klej trzymał tylko w jednym miejscu i świetnie odchodził od puszki. Nagą postanowiłam obkleić naklejką tablicową - nie chciałam bowiem ograniczać się co do jej zawartości. Dzisiaj chcę w niej przechowywać kawę, ale jutro może jakąś aromatyczną przyprawę? Nie wiem i nie chcę się zastanawiać, zamykać sobie możliwości. Niech puszka ma w sobie potencjał zmian!

Papier samoprzylepny-tablicowy rozłożyłam, przykleiłam do niego etykietkę i według tego wzoru wycięłam. Potem pozostało już tylko otulić nim puszkę i opisać. Gotowe! Łatwizna... 











do metamorfozy potrzebowałam:
 - puszkę herbaty Tafelgut
 - naklejkę tablicową
 - nożyczki

klinika dla zabawek, odcinek drugi: lalka krasnoludek Gapcio

7/11/2016

klinika dla zabawek, odcinek drugi: lalka krasnoludek Gapcio

Pamiętacie Gapcia z TEGO wpisu? Cierpiał na brudasiec plamiasty i ohydontozę garderobianą. Przyjęty do kliniki, przeszedł kilka zabiegów, jego stan jest stabilny, a życiu (estetycznemu) nie grozi już niebezpieczeństwo.

Podjęte leczenie: kąpiel w płatkach mydlanych i wodzie źródlanej (źródłem kran ;)), operacyjne zdarcie odzienia i zszycie nićmi (choć nie chirurgicznymi, wciąż działającymi cuda) nowego. Taka... transgarderobiacja.

Rekonwalescencja trwała miesiąc, ale pacjent jest już zdrów. Lekarz prowadzący zalecił wizytę kontrolną w celu ewentualnego ponownego zabiegu mającego już ostatecznie wyleczyć ohydontozę garderobianą. Choć wykonany zabieg można zaliczyć do udanych, nie był on bowiem szczytem umiejętności lekarskich - a ordynator kliniki to człek o duszy pedantycznej, cóż zrobić. (Personel cierpi.)

Zapis z kartoteki:

Pierwsza połowa czerwca. Przed długi czas straszył mnie taki oto widok:


W drugiej połowie miesiąca zabrałam się za siebie - czy raczej za pacjenta - i dokładnie wymyłam Gapcia. Od razu wyglądał lepiej.





Stare ubranko wyrzuciłam, wcześniej rozprułam górną część, by odkryć użyty wykrój. Wykorzystałam go, nieco modyfikując.




Zależało mi na tym, by ubranko Gapcia odzwierciedlało jego charakter - czyt. gapowatość, cechę zilustrowaną przez Disney'a nie tylko w ruchach postaci, ale i w samym jej wyglądzie (wpiszcie sobie w wyszukiwarkę grafik Google hasło "dwarf dopey", a zobaczycie, co mam na myśli). Przydługie rękawy, luźnawy dół, o który krasnoludek często się potyka... Zupełnie jakby miał ubranie po starszym bracie albo... ludzkim dziecku ;). Dorobiłam mu więc przydługą górę, doszyłam łaty oraz - by nie czuł się potraktowany po macoszemu - wyposażyłam bohatera w całkowicie nowe i nienoszące śladów zużycia spodnie z tweedu. Nie trzymałam się jednak oryginalnej kolorystyki - naciągnęłam ją do swoich potrzeb. Przeważają fiolety i beże, co całkiem zgrabnie nawiązuje do (Ekhm! Uwidacznia się tu moje zboczenie albo chorobliwa wręcz konsekwencja...) odcieni "cottonków", które goszczą w kąciku Marion (przypomnij sobie TUTAJ). Dzisiaj Gapcio wygląda tak:



I, jak widać, optymizm wciąż go nie opuszcza.
Byle tak dalej, Gapcio!



Poprzednie odcinki:

DIY: tasiemka do smoczka

7/07/2016

DIY: tasiemka do smoczka





Do swojej (ekhm, czyt. dla córki, oczywiście) idealnej tasiemki vel. zawieszki na smoczek wykorzystałam włóczkę zpagetti (czyli, wyrażając się brutalnie bezpośrednio, pociętą bawełnianą koszulkę) - patrz zdjęcia - ale równie dobrze możesz wykorzystać sznurki - patrz filmik. Najważniejsze jest to, by mieć z czego upleść warkoczyk. A czy to będzie bawełna, len, sznurek, włóczka, czy może paski wycięte z jakiejś wyjątkowo fajnej reklamówki (A co! Jak recykling, to pełną gębą!) - nie ważne!

Jeśli chodzi o skomplikowany proces produkcji, nie siliłam się na fotografowanie go krok-po-kroku. Łatwiej było nakręcić. (I dopiero w trakcie montażu zorientować się, że się podśpiewuje pod nosem tudzież rymuje-improwizuje - totalnie niezamierzenie i z różnym skutkiem odbiorczym. Brawo ja. Cóż. Biorę wszystko na klatę.)

Gotowi na Nefertari w ruchu, a nie tylko na zdjęciach (bo że zawsze w akcji to wiadomo)? Służę!
Oto recepta na szybką i sympatyczną zawieszkę do smoczka, którą można dowolnie modyfikować, decydując o wzorze, fakturze, długości i grubości!



 - jak widać, zawieszka może służyć nie tylko do smoczka, ale i jako nausznik ;> - 


Pozostaje jeszcze jedna kwestia: jak toto przymocować do czegokolwiek? (Wszak taka jest idea zawieszki na smoczek - ssak z jednej, zaczep z drugiej strony.) Otóż używam przedmiotu banalnego: spinki do włosów. O spinkach szykuję zresztą oddzielny post, bo to wdzięczny temat - dają tyle możliwości wykorzystania! (Ale to innym razem...)


Dziękuję, that's all, jak powiedziałaby Meryl Streep ustami Miranda Priestly (albo odwrotnie).

metamorfoza powierzchni gładkich w minutę, czyli o upadku dozownika do mydła

7/04/2016

metamorfoza powierzchni gładkich w minutę, czyli o upadku dozownika do mydła

Jeśli jesteś rodzicem, zapewne to znasz: dziecko wbiega (lub, usypiając naszą czujność, wkracza krokiem dostojnym, powoli) do kuchni lub łazienki, zabiera się za mycie rąk lub inne poważne zajęcie, następuje chwila swobodnej, niezmąconej ciszy i wówczas... Trzask! Bach! Plusk! Trach! *plus wszelkie inne onomatopeje, które skojarzą Ci się z sytuacją

Tak było kilka tygodni temu, gdy Mały John poszedł do łazienki umyć zęby. Ofiarą był dozownik do mydła. Ładny taki, w sumie, na allegro złowiony po tym, jak młodzian ukatrup...eeee, strącił poprzedni. Ponownie stanęłam więc przed wyzwaniem znalezienia następcy. I jak to ja: celowałam albo w drożyznę (80 albo nawet 150 złotych za dozownik? Serio, Marta?!), albo w produkty już wycofane ze sprzedaży (To chyba największe rozczarowanie: widzisz ideał na stronie, ale nie możesz go zamówić. Okropność!). W efekcie - bez polotu, zalatując nudą - padło na Ikeę, która zresztą miała wtedy zniżkę na akcesoria do łazienki. Wybrałam sobie najtańszy model (naszego pierwszego już nie było - typowe) - wydawał się w miarę w porządku, w dodatku kosztował niecałego piątaka. Mąż pojechał, obiekt obejrzał i męskim okiem magistra inżyniera ocenił, że bubla takiego to nawet za darmo brać nie warto - plastik zaczął bowiem żółknąć już w sklepie.
 - Wejdź na stronkę i zobacz sobie te, które teraz oglądam - rzucił przez telefon i w ten sposób wybraliśmy dozownik z bielonego szkła. 

Na stronce wyglądał lepiej, w rzeczywistości... czegoś mi w nim brakowało. Pojawiło się wówczas pytanie: jak szybko i ciekawie ozdobić dozownik do mydła?

W grę nie wchodziły ani wstążeczki, ani tasiemki, ani nawet naklejki (choć jak teraz to rozważam, nie byłby to wcale głupi pomysł). Postanowiłam użyć flamastra do ceramiki, który dawno przestał służyć mi do celu, w jakim go stworzono.

Przechodząc więc do sedna:


Całość jest tak banalna, że nawet głupio o tym pisać, czynność werbalizować, ale niech tradycji tutoriali stanie się zadość: bierzesz marker/flamaster do gładkich powierzchni (do porcelany, płyt CD czy inny tego rodzaju) i na dozowniku rysujesz/piszesz, co chcesz. To wszystko! Najwięcej czasu zajęło mi decydowanie się na wzór i próbne rysunki w notesie. A samo ozdabianie? Krótka próba narzędzia (gdyby ręka się gdzieś zsunęła, bezbożna, kreśląc linię koślawą, zawsze lepiej mieć pewność, że krzywiznę można usunąć) i można przystępować do dzieła:




Jak widać, całość zajęła nieco ponad minutę. Łatwizna, prawda?
Tak prezentuje się efekt końcowy:



Według mnie, od razu lepiej! Aż przyjemniej go używać... ;)