Piątek, godzina 10:00 rano, centrum miasta, katowicki rynek. Kilka kroków od przystanku tramwajowego stoją naturalnych rozmiarów konne posągi, obłożone zwierciadłami w złoconych ramach. Kroki moje i siostry odbijają się w starych taflach, mijamy pięknie zachowane, zabytkowe meble, by dojść do pierwszych stoisk. A tam - na dywanach, na stolikach, na matach - całe dobrodziejstwo inwentarza: od drobizny, po prawdziwe dzieła sztuki (często dosłownie, zwłaszcza po cenie patrząc).
I edycja katowickiego jarmarku staroci wpierw nas zachwyciła (zachłysnęłyśmy się chyba widokiem tych luster i posągów), następnie nasze miny rzedły coraz bardziej - wraz z kolejnymi słyszanymi cenami. 1200 złotych za porcelanowego pieska, kilkaset złotych za pierścionek, bo srebrny, a bez znacznika, bo pewnie był zmniejszany. Wśród mnogości bibelotów trudno było wyłowić coś przykuwającego uwagę, a nie kosztującego kroci. Jeśli bowiem coś wyglądało porządnie i ładnie, swoje kosztowało. Wiadomo, oddać za darmo nie chcą. Rozumiem, ale jako kupujący... nie byłam zanadto szczęśliwa ;).
Dopiero wracając, omiatając wzrokiem jedno ze stanowisk (przy pierwszym "obchodzie" skwitowane jako "takie sobie") dostrzegłam autka retro, które podobały mi się u innego handlarza. Te nie dość, że były zachowane w lepszym stanie (komplet kół plus względny brak zadrapań i przetarć), kosztowały mniej. Nie zastanawiałam się długo. A gdy miałam już odchodzić, zauważyłam w kącie kawiarkę. Bez nadziei spytałam o cenę.
- 30 złotych, ale sprzedam pani za 20.
Dwadzieścia złotych! Dwie dyszki za wymarzoną kawiarkę, do której wzdychałam od dawna! (Tak, właśnie wtedy uwolniły się we mnie endorfiny - te, które sprawiają, że kupująca kobieta zamienia się w dziecko biorące w łapki kolejne bożonarodzeniowe prezenty :P)
Summa summarum, wróciłam zadowolona. Im dłużej myślałam o jarmarku, streszczając czy to mężowi, czy szwagierce, co widziałam i oglądałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie był to czas zmarnowany. Piękne, rzeźbione zwierciadełka przypomniały mi kreskówki z dzieciństwa, stara porcelana i kryształy przyjęcia u zmarłej babci, a opowieści snute przez handlarzy-pasjonatów pobudzały wyobraźnię. Czy wiedzieliście na przykład, że maleńkie porcelanowe figurki, ręcznie malowane (urokliwe, ale dla mnie - laika, nic poza tym), okazały się francuskimi cacuszkami wkładanymi do ciasta - ten, komu trafił się kawałek np. tortu z filigranową postacią, stawał się mistrzem ceremonii. Cudowne, prawda? :)