2/13/2015

moja inspiracja: Rock & Pebble The Dollhouse Book

RODZICIELSTWO, czyli o dziecku, które wciąż we mnie mieszka

Rodzicielstwo jest wspaniałe chociażby z tego względu, że dorosły człowiek ma sposobność jeszcze raz poczuć się jak dziecko. (Nie powtarzam się przypadkiem? ;)) Uczestnicząc w dzieciństwie mojego dziecka, przypominam sobie własne dzieciństwo. Ulubione zabawy, czasem szalone pomysły, wreszcie towarzyszące mi emocje... I chociaż ten skok w przeszłość zalicza czasem "alerty" różnego rodzaju, czyt. gdy moje dorosłe "stetryczenie" odbiera mi frajdę (serwując nudne wywody rodzaju: "Nie wolno tego, tamtego, to trzeba zabronić, tu trzeba odkurzyć, byś się wzięła za robotę, kobieto! Skończ już animować te postaci, bo właśnie odnotowuję ból krtani... Do tego bla, bla, bla..."), często działa dobrze, by nie rzec: nad wyraz wręcz fantastycznie. (Na szczęście! :))

Ostatnio trochę wracam do korzeni, tzn. przypominam sobie własne dziecięce zabawy, przypominam sobie samą siebie z okresu, gdy miałam kilka lat. Zadziwiam dorosłą siebie swoją dziecięcą kreatywnością i tym, że właściwie sama dochodziłam do tego, jak co zrobić. (Co - jak przyglądam się ostatnio szytym przeze mnie workom - szytym zupełnie od podstaw, bez żadnego szablonu, wykroju ani znalezionych w czy to internetowych, czy "analogowych", bo książkowych źródłach - charakteryzuje i mnie aktualną, nie rozminęłam się więc z tą kilkulatką tak bardzo ;)) Kilka z tych moich dziecięcych pomysłów będę chciała Wam pokazać, bo stanowią świetny (i tani, i ogólnodostępny, i kreatywny!) sposób na spędzenie czasu i stworzenie np. zabawek, czasami całych miasteczek, mini domków i te sprawy... Ale spokojnie. Dzisiaj o ulepszonej wersji pewnego pomysłu z mojego dzieciństwa.

WSPOMNIENIA, czyli o tym, jak kreatywnie spędzało się czas, chociaż komputer już wtedy był przyjacielem domu

Mniej więcej wtedy, gdy chodziłam do podstawówki, jedną z głównych zabawowych atrakcji było budowanie i urządzanie domków. Papierowych domków - ręcznie rysowanych. Co ciekawe, zabawa należała raczej do tych z gatunku grupowych: siedziałam z siostrą i kuzynką albo - częściej - spotykałam się z przyjaciółką i każda tworzyła własne "cztery kąty". Najczęściej nasze domy powstawały na białej kartce formatu A4 podebranej rodzicielom z drukarki. Rysowałyśmy poziome kreski - piętra, potem okna i drzwi, czasem schody (ich brak nie był problemem: działała albo niewidzialna winda, albo schody po tej drugiej stronie domku - niewidocznej na przekroju, albo niezwerbalizowana - bo przecież oczywista - teleportacja), na końcu meble i dodatki. Uwielbiałyśmy flamastry firmy Crayola: te zmieniające kolory, te będące stempelkami, wreszcie te pachnące (Jakiego koloru była trawa w moim rysunkowym ogródku? Tak, tak, zielonym, ale dodatkowo pachniała trawą właśnie, o!). Był taki okres, kiedy na wszystkie możliwe okazje życzyłam sobie w formie prezentu zestawu flamastrów właśnie. Gdy dom był gotowy do zamieszkania, zabierałyśmy się za postaci. Albo przez nas rysowane, albo wydrukowane (ściągałyśmy zdjęcia z Internetu - wtedy jeszcze wyszukiwałyśmy informacje przez Yahoo! - Google dopiero raczkowało; ewentualnie robiłyśmy screeny z gier komputerowych - tutaj dominowały mangowe laleczki z ubieranek Kiss), albo tworzone z wypukłych naklejek (takich jak TUTAJ). Każdą z takich postaci - w odpowiadającym nam i naszemu domostwu rozmiarze - wycinałyśmy i... gotowe! Czasem, gdy miałyśmy więcej czasu czy zapału, a rysowanie szło wyjątkowo sprawnie, tworzyłyśmy jeszcze luźne (czyt. ruchome) dodatki: doniczkę z kwiatami, jakąś książkę, babeczki z wisienką? Stawiałyśmy je wtedy na naszych płaskich blatach kuchennych, płaskich regałach czy innych powierzchniach płaskich (dosłownie!). Zabawa trwała w najlepsze. (Bo etap przygotowawczy był bardzo ważnym, jeśli nie najistotniejszym jej elementem.)

RĘKODZIEŁO, czyli jak zrobić coś z niczego i mieć przy tym mnóstwo frajdy

Ostatnio zrobiłam synkowi książeczkę, która stanowi ulepszoną wersję wspomnianych przeze mnie papierowych domków.
Do jej zrobienia zainspirowało mnie pewne zdjęcie; przypomniało też o tej (Jak mogłaś, Martito!) zapomnianej przeze mnie zabawie z dzieciństwa. Wspomnienia wróciły (patrz powyżej ;)), a umysł zaczął współpracę z palcami. W efekcie powstała książeczka, z której jestem wyjątkowo dumna! :)  



Do wykonania książeczki-domku potrzebne są:
 - plik kartek (najlepiej formatu A4: po złożeniu tworzą format bliski zeszytowi szkolnemu; ja wybrałam brązowy papier pakowny - mój synek często próbował rysować białą kredką i za każdym razem żalił się: "Nie da dy" [czyli: "Nie da rady"]. Cóż. W przypadku tej książeczki kredka już zadziała... ;))
 - igła i nitka (albo zwykła nić, albo wełniana - obojętnie czego użyjemy, może być nawet sznurek), ewentualnie maszyna do szycia lub dziurkacz czy zszywacz; w moim przypadku stanęło na maszynie do szycia: bo jest na stanie, bo szycie przebiegło szybko i sprawnie ;)
 - flamastry lub kredki

+ ewentualnie: papier samoprzylepny albo klej





Wykonanie:
1. Równo ułożony plik kartek zginamy na pół, tworząc zeszyt. Rozkładamy. Powstałe zagięcie jest dla nas informacją, w którym miejscu należy zszyć kartki, by całość była symetryczna i równa.
2. Zszywamy kartki ze sobą. Maszyna do szycia jest wygodna, bo w kilka sekund łączy nam kartki ze sobą; dla bezpieczeństwa zrobiłam kilka dodatkowych "rundek". Można również zrobić dziurkaczem dwie dziurki, przewlec przez nie sznurek, który następnie się zwiąże. Moja babcia (to ona w ten sposób tworzyła mi w dzieciństwie mini zeszyciki, które zapełniałam potem wymyślonymi przez siebie historyjkami - moje pierwsze własne książki... ;)) zszywała kartki ze sobą, jak w przypadku rasowych i poważnych brulionów. To też jest jakiś pomysł, chociaż mniej uroczy ;).
3. Zeszyt jest. Teraz nadajemy mu kształt domku. Robimy dach i komin, możemy też - jak w mojej inspiracji - wyciąć drzwi lub okna.
4. Rysujemy detale. Czy to płytki, czy schody, czy piętra, czy przykładowe wyposażenie wnętrza.










Gotowe!

(ewentualnie) 5. Jeśli zdecydowaliśmy się użyć papieru samoprzylepnego lub zwykłego papieru i kleju - rysujemy meble i dodatki, po czym je wycinamy. Z pomocą powstałych w ten sposób naklejek, nasze dziecko może udekorować swój dom marzeń.












PEWNE ULEPSZENIE, czyli o własnej satysfakcji i czerpaniu przyjemności z tworzenia zabawki dziecku (w skrócie: jak to matka przy okazji zrobiła zabawkę i sobie ;>)

Kiedy synek usnął, wyciągnęłam papier samoprzylepny, otworzyłam przepastne zasoby Internetu i... zaczęłam. Rysowanie plakatów, designerskich mebli, modnych wnętrzarskich dodatków... Poznajecie? ;)
To świetny sposób na umeblowanie własnego wymarzonego wnętrza ;). Ja np. zawsze chciałam mieć lodówkę SMEG... Synek wyczuł matkę i wyjął pomarańczową kredkę do pomalowania akurat tego elementu - nie mój trafić lepiej! Przy okazji łyknął trochę trendów, naoglądał się różnych projektów... Taka mała edukacja wnętrzarska ;>. Przy okazji Młodzian wybrał sobie kolor ćmy: zażyczył sobie brązową. I dostał. Ładna? Ja z początku zareagowałam na wybór kredki zmarszczeniem brwi, ale efekt mnie zachwycił! ;) (To świetny pomysł na sprawdzenie ewentualnej kolorystki dodatków do mieszkania czy domu! :P)
Stworzona w ten sposób książeczka może być również naszym katalogiem inspiracji, wnętrzarską ściągą czy... listą zakupów ;D.

















 













Pisane w środę, 11 lutego:
Ten post mógł powstać już w poniedziałek. Realizacja przesunęła się na wtorek, co zrodziło pomysł, by regularnie - w każdy drugi dzień nowego tygodnia - publikować jakąś instrukcję zrób-to-sam. Ale nie udało się i we wtorek. Część notki (wraz z ostatnimi zdjęciami) powstała w środę - znów majaczyła na horyzoncie nadzieja, że notka zostanie tego dnia opublikowana. I znów z planów (bardzo rękodzielnicze zresztą ;))... nici. Piszę te słowa tuż przed północą, spodziewając się, że post zagości na blogu w czwartek - Tłusty Czwartek, a więc obfity w różności (takie posty, na przykład ;)). Czy tak będzie, nie wiem, czeka mnie jeszcze obróbka zdjęć, ale nie spinam się.
Na początku tygodnia czułam jakiś przymus, by dawać z siebie więcej, by np. publikować jakiś rodzaj postów regularnie, najlepiej co tydzień. W międzyczasie przeczytałam jednak pewną notkę na pewnym blogu (nigdy wcześniej go nie widziałam, trafiłam na ten konkretny post zupełnie przypadkiem); o tym, jak matka dowiaduje się praktycznie z dnia na dzień, że jej zdrowe dziecko - przynajmniej na takie wyglądało, skacząc i bawiąc się radośnie - jest chore na ostrą białaczkę. Pamiętam, jak mną wstrząsnęła ta historia. Jak w jednej chwili poczułam, że tak naprawdę nie liczy się nic innego poza tym, że jesteśmy razem, że jesteśmy ze sobą... Pamiętam, że zamknęłam wtedy komputer - odstawiłam go na stolik, zupełnie zapominając o stronach, które chciałam przejrzeć, o grafikach, które chciałam pooglądać, o postach, które chciałam napisać lub zaplanować. Odstawiłam ten cholerny komputer, ten sprzęt zabierający czas i przytuliłam swoje dziecko. Przytuliłam, po czym - prowadzona przez nie - dałam się zaciągnąć do pokoju synka i bawiłam się z nim tak długo, że prawie o godzinę spóźniłam się z obiadem. Nasz czas jest cenny. Tak bardzo cenny... Ten nasz wspólny...
Lubię pisać, kocham to robić. Podobnie z tworzeniem - mam tak od dziecka... Lubię publikować notki, lubię się inspirować, wreszcie lubię blogowanie za tak ogromną dawkę energii - jest tyle wspaniałych kobiet, które dzielą się swoją pasją, swoimi pomysłami, swoją - w istocie - duszą! Uwielbiam to i pewnie długo (jeśli nie do końca) będę w tym siedzieć. Ale uzmysłowiłam sobie w tym tygodniu, że nic nie muszę. Nie muszę pisać regularnie, nie muszę zarywać nocy, by obrobić zdjęcia i by post ukazał się jak najszybciej. Nie muszę się z nikim ścigać, nie muszę sobie ani nikomu niczego udowadniać. To jest dodatek do prawdziwego życia, nie odwrotnie. Dlatego w poniedziałek nie zrobiłam wszystkich zdjęć, bo bawiłam się z synkiem, któremu akurat nie rysowanie było w głowie. Dlatego nie dokończyłam "sesji" we wtorek - bo przyjechała moja mama i spędziłyśmy razem fantastyczny dzień. Dlatego w środę nie dałam rady wyrobić się ze wszystkim - bo byłam z synkiem na dworze, a potem znów się bawiliśmy. Dlatego post najpewniej pojawi się jutro - w czwartek. Najpewniej, bo wcale nie musi. Bo możliwe, że pojadę na miasto, do biblioteki, bo możliwe, że mąż kupi pączki i będziemy siedzieć na kanapie we trójkę, zapychając sobie brzuchy i ciesząc się z tego naszego wzajemnego ciepła. Bez spiny. Bez goniących nas terminów. Z miłością buzującą w powietrzu...

6 komentarzy:

  1. Jesteś najbardziej kreatywną mamą, jaką znam! Chociaż znam tylko wirtualnie i niewiele wiem.. Ale teksty o Twojej współpracy z synkiem są genialne, uwielbiam je czytać!

    Mały PS Ja w dzieciństwie rysowałam postaci. Takie ze szczegółami w ubiorze, kompletne do granic możliwości. Wycinałam. Personalizowałam. Najlepsza zabawa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie wiesz, jak mi się ciepło na serduchu zrobiło po przeczytaniu Twojego komentarza... :} Dziękuję Ci bardzo, bardzo serdecznie! (A jak będziesz w okolicach Śląska i Katowic, zapraszam na kawę! Opcjonalnie herbatę czy inny trunek ;))

      No właśnie - to była najlepsza zabawa :D A wcale nie potrzeba było wiele... Wystarczyła karta, coś do pisania i fantazja! Chciałabym, by mój synek mógł mieć takie wspomnienia z zabaw, jakie my mamy :}

      Usuń
  2. Jak zwykle zachwycasz! Adoptuj mnie! :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :D :*

      Jak znajdziesz sposób na przedłużenie pokoju synka, co by dodatkowe łóżko wstawić - nie ma sprawy! ;D

      Usuń
  3. Ojejku, jaki to świetny pomysł jest :) Bardzo piękny ten domek!

    OdpowiedzUsuń