giveaway

2/27/2015

giveaway

Lubię czerpać inspiracje, czuć to swoiste bzyczenie w głowie, gdy między połączeniami nerwowymi przeskakują iskry. Lubię wreszcie ten taniec szarych komórek ;).
Gdy więc zobaczyłam napis: "Inspire someone today", uśmiechnęłam się i stwierdziłam, że "to jest to". Że chciałabym się tym z Wami podzielić. By kogoś może motywowało, dodawało skrzydeł, przypominało, że trud twórczy przynosi mnóstwo satysfakcji.
Trochę przypadkiem więc narodził się pomysł blogowego rozdania...




W "inspirującej" osłonce pomieszkują na razie rybki - ostatnie, które zszywam, by - gdy dołączą do reszty mgławicy - wysłać je w świat (w, mam nadzieję, równie ciekawą, ale mniej niebezpieczną podróż podobną do tej, którą odbył tata Nemo ;)). Bo kto powiedział, że osłonka na doniczkę nie może być miseczką, przybornikiem, akwarium czy wazonem (albo jeszcze czymś innym)? ;)








Uświadomiłam sobie, że ciągnie mnie ku sześcianom (całkiem zresztą popularnym, zwłaszcza jeśli mówimy o kształcie przywodzącym na myśl plaster miodu :)). W okolicach Bożego Narodzenia zamieszkał u mnie świecznik (widoczny na zdjęciach poniżej), w Walentynki wycinałam z synkiem z masy plastycznej podkładki, teraz pomieszkuje u mnie tymczasowo osłonka na doniczkę z tym motywem, a niebawem będę się z Wami dzielić efektami mojej współpracy z zaprzyjaźnioną jubilerką. Chyba jakaś magia tkwi w tych sześciu równych, połączonych ze sobą liniach ;).

Przy okazji, nie wiecie może, gdzie można nabyć cieniutkie świeczki, które pasowałyby do tego świecznika? Kojarzą mi się z tymi masowo zapalanymi w kościołach prawosławnych...





Chciałam Was obdarować czymś, co zwykle poprawia mi nastrój i sprawia, że zbieram się w sobie. Nowa kolekcja marki Bloomingville jest utrzymana w delikatnej kolorystyce, nie brak tam pasteli - nie zawsze bowiem potrzebujemy żywych, mocnych kolorów, by nastroić się do działania. Drugim elementem są cytaty - niezawodna typografia, która - użyta jako element wystroju wnętrza - nie tylko wygląda świetnie, ale i inspiruje, daje "kopa".
Nagrody są dwie: główna (osłonka na doniczkę z napisem "Inspire someone today") oraz druga, taka trochę na pocieszenie, jak można sądzić po napisie ;) (serwetki z hasłem: "Chocolate doesn't ask silly questions. Chocolate understands."). 




Co należy zrobić, aby wygrać? Zasady są proste:
1. Udostępnij grafikę informującą o zabawie (pierwsza w tym poście) na swoim blogu z odnośnikiem do tej notki.
2. Pozostaw komentarz pod tym postem; możesz podzielić się ze mną tym, co Cię inspiruje: może to Ty staniesz się dla mnie inspiracją? :)

3. Osoby bez bloga również mogą brać udział, wówczas proszę o podanie adresu e-mail.
4. Zabawa trwa jednocześnie na Facebooku - pozostawienie śladu po sobie i tu, i tu podwaja szansę na wygraną! :)

Zwycięzcy zostaną wyłonieni w ramach losowania do kilku dni po zakończeniu rozdania. Zapraszam do zabawy! :)

PS. W moim domu zadomowiła się tymczasem inna osłonka marki Bloomingville. Uwielbiam geometryczne akcenty... ;)



osłonki i serwetki: Bloomingville; złoty świecznik: Madam Stoltz; heksagonalna podkładka: handmade

Czy jest na sali lekarz?

2/21/2015

Czy jest na sali lekarz?

Słychać ciche skomlenie. Pluszowy piesek nakrył sobie pyszczek tetrą. Liże łapkę, chyba płacze... 
 - Cio, hau-hau? - pyta Młodzian, pieszczotliwie zamykając pieska w objęciach. - Nie bój się!
Ogląda łapkę, głaszcze... Czasem pocałuje, czasem przetrze tetrą, innym razem ostuka małą łopatką z klocków.
 - Pam Doktom! - mówi o sobie, dumny.
Mój synek pracuje na drugim etacie jako doktor. (Na pierwszym jest strażakiem ;))

Widząc radość, jaką czerpie Młody z wcielania się w rolę lekarza, postanowiłam rozejrzeć się za zabawkowym zestawem lekarskim. Co by nie musiał ostukiwać łopatką, a młoteczkiem, co by mógł dostojnie nosić stetoskop, dawać zastrzyki...
Na wstępie określiłam sobie kilka wytycznych: idealny zestaw ma mieć drewniane zabawki, walizkę lub torbę, jak najwięcej akcesoriów i... musi wyglądać. Ostatni wymóg może się wydawać zbyteczny, ot wymysł wpatrzonej w designerskie przedmioty matki, ale chciałam uniknąć wielokolorowych plastikowych zestawów powstających w myśl zasady: "jeśli dla dziecka, to we wszystkich kolorach tęczy". Uwielbiam drewniane zabawki: za jakość, za - niejednokrotnie - świetne wzory... To zabawki na lata, które chętnie zostawi się kolejnym pokoleniom. Poza tym wierzę w to, że gust dziecka (czy człowieka w ogóle) kształtuje się od najmłodszych lat, warto więc wesprzeć ten proces... ;) (Nie mówiąc o tym, że zabawki czy przedmioty w ogóle mieszkają z nami - widzimy je, mamy z nimi do czynienia... Dobrze, by były to rzeczy, które lubimy, które się nam podobają, które odzwierciedlają nasz styl, nas samych.)

W trakcie oględzin zawartości witryn internetowych szybko się okazało, że znalezienie zestawu lekarskiego spełniającego moje wymogi jest... trudne. Poniżej zamieściłam cztery, które najlepiej wkomponowują się w moje wytyczne. Są to też chyba jedyne zestawy drewniane, pozostałe z asortymentu globalnego sklepu były albo plastikowe, albo materiałowe (rzadko, ale jednak). Może poniższe zestawienie przyda się komuś, kto ma podobny dylemat :). 



1. Zestaw małego lekarza Barbo Toys - Dr. Set Muminki - 132 zł (w promocji: 115 zł)
opis: zestaw skład się z 6 podstawowych atrybutów lekarza; zapakowany w walizkę z grubego, lakierowanego kartonu; wymiary pudełka: 25,5 x 10 x 16 cm.

2. Haba Walizeczka Mały Lekarz 1496 - 110 zł (na podlinkowanej stronie na ten moment zestaw niedostępny, można go ewentualnie szukać na allegro, np. TUTAJ - tam 111 zł)
opis: W skład zestawu wchodzą: metalowa walizeczka, drewniana tubka-fiolka do lekarstw (drewniana), strzykawka (drewniana), termometr (drewniany), łyżeczka do lekarstw (drewniana), elastyczny bandaż, plastry, ołówek, recepty, szpatułka (drewniana), buteleczka do gencjany.
Zabawki HABA posiadają europejskie certyfikaty jakości oraz bezpieczeństwa.

3. Zestaw małego weterynarza, Djeco - 132 zł
opis: Zestaw małego weterynarza DJECO zawiera wszystko, co powinien mieć ze sobą lekarz naszych zabawkowych psów i kotków, a mianowicie: strzykawkę, termometr, plasterki i bandaże, szpatułkę do gardła, maść, stetoskop, książeczka zdrowia pupila. Całość zapakowana w efektowna walizeczkę!

4. ZESTAW DOKTORA dla lalek PIELĘGNIARKA mały LEKARZ - 59 zł
opis: Zestaw lekarski składa się z elementów: stetoskop, 2 młoteczki, szpatułka, termometr, strzykawka z ruchomym tłokiem, maść, opakowanie leków (oczywiście całe, bez możliwości odkręcania), podkładka drewniana do pisania lub wykorzystania jako tabliczka do wypisywania recept
Przybory lekarskie wykonane z drewna, bezpieczne dla dzieci. Wymiary walizki: 20 x 14 x 9cm.
Referencja: L50011. Deklaracja zgodności CE.


Pierwszy zestaw znalazł się tu chyba tylko ze względu na sentyment, jakim darzę Muminki. Na wstępie spodobała mi się walizeczka. Gdy jednak wkliknęłam się w zawartość... wielkie rozczarowanie. Niby jest wszystko, co potrzebne do pracy lekarza, ale za tę cenę?
Zestaw trzeci (Djeco) - reklamowany jako weterynaryjny - zawiera chyba najwięcej elementów, dodatkowo producentem jest znana i renomowana firma zabawek. Mnie przeszkadza lekkie "naćkanie" (np. na walizce czy jeśli mowa o kolorystyce), poza tym jego cena jest najwyższa. Znów można uznać, że marudzę i wymyślam, ale kiedy szuka się czegoś jednocześnie prostego, ale i miłego dla oka... Niech będzie, że wybrzydzam. ;)
Moimi zdecydowanymi faworytami są zestawy nr 2 i 4. Pierwszy z wymienionych (marki Haba) zawiera i dużo elementów: zarówno estetycznych, jak i (uwaga!) "interaktywnych"! Buteleczkę można otworzyć, fiolkę z tabletkami tak samo... To chyba też najbardziej "dorosły" ze wszystkich zestawów (nie licząc muminkowego, którego twórcy każą się ubrać jak na prawdziwą operację przystało). Jedyne co mnie martwi to ewentualne gubienie się medykamentów... :P Drugi z wymienionych (ostatni z listy) idealnie wkomponował się w moje założenia: zabawki są drewniane, utrzymane w jednej kolorystyce (a więc spójne i estetyczne jednocześnie), walizeczka przypomina prawdziwą torbę lekarską, a strzykawka ma ruchomy tłoczek... W dodatku ta cena! O połowę niższa od pozostałych propozycji!

A Wy jak myślicie? Wybrzydzam lub kombinuję? Który zestaw najbardziej przypadł Wam do gustu? ;)

release the kraken

2/18/2015

release the kraken

Męczy Cię widok porozrzucanych zabawek, pozostawionych gdzieniegdzie butów na zmianę lub stroju do ćwiczeń? Otwórz fioletową głębię oceanu i zmieć wszystko do morza! A w razie potrzeby uwolnij kolorowe zabawki, noszone trampki lub inne straszne przedmioty Twojego dziecka. Po prostu...


(źródło)

(źródło)

Początek z lekkim przymrużeniem oka, ciąg dalszy o mojej kolejnej przygodzie z szyciem i wzorem, na pomysł którego wpadłam jeszcze przed autoryzowanymi wyciekami do sieci najnowszej kolekcji Kukukid ;).

Kraken.
Albo ośmiornica. Lub Pan Łośmiornic. Powielony. Bo może bliźniaki, bo może cała banda, polująca nocą (czy w ciągu dnia) na pojedyncze zabawki czy skrawki garderoby (rozumiane jako pojedyncze egzemplarze, nie poszarpane w strzępy ;)).
Chciałam, by był poważny - jak z podręczników do lekcji biologii, a jednocześnie trochę dziecięcy. Stąd wybrana kolorystyka - odwołująca się trochę do głębi oceanu, trochę do fioletu, z którym (Why?) zawsze kojarzyły mi się ośmiornice.
Projekt powstał, zlecono wydruk na tkaninie. Materiał został doręczony i... leżał. Od listopada albo października nawet. Szukałam pomysłu. Ubranka? Nieeee, satyna - chociaż bawełniana - nie nadawała się do wygodnych ubrań skaczących i biegających dzieci (bo tak sobie wyobrażałam potencjalnych odbiorców akurat krakenowej kolekcji odzieżowej: niepokornych, aktywnych i żądnych przygód ;)). Pomysł właściwy - bo finalnie zrealizowany - narodził się przypadkiem. A potem posypały się klocki domina...









(źródło)

Jednocześnie dzielę się wieścią, że dosłownie kilka dni temu został otworzony sklep Hoo Hooo things na Dawandzie! Możecie się do niego przenieść, klikając odpowiednią zakładkę w górnym menu lub TUTAJ. Worki "uwolnić krakena" już tam są!

Jak mieszka Mary Nelson Sinclair?

2/15/2015

Jak mieszka Mary Nelson Sinclair?

Mary Nelson Sinclair - malarka. Jej nowojorskie mieszkanie na Manhattanie zdaje się nieco przypominać jej abstrakcyjne płótna: niesforne, szalone maźnięcia kolorową farbą przyjmują we wnętrzach postać różnobarwnych dodatków ułożonych gdzieniegdzie, dostawionych niby to przypadkiem, a jednak z piekielnie wykalkulowaną precyzją i rozmysłem.
Wspaniała, inspirująca przestrzeń. Mogłabym się rozsiąść na kanapie i, popijając herbatę czy kawę z jednej z tych białych filiżanek - niewinnych jak nagie płótna, które czekają na sztaludze, słuchać opowieści Pani Domu...











Zdjęcia znalazłam TUTAJ. Wykonał je Patrick Cline dla "Lonny magazine" (internetowe wydanie znajdziecie W TYM MIEJSCU - na okładce nasza gospodyni :)).

2/14/2015

limeryki na walniętynki

(Czyli jedna na naszych - moich i mamy - ulubionych twórczych zabaw z okazji 14 dnia lutego - rymowanki-zwiariowanki ;). Zeszłoroczne mogliście przeczytać TUTAJ.)

*

Święty Walenty ma wstręt do mięty,
Gdy więc nadchodzi ten "dzień przeklęty"
- butelkę wódki wlewa w swe usta
i krzyczy w duchu dzikie: "Me gusta!"
(Może to tłumaczy w miłości błędy...?)

*

Święty Walenty raz mi się zwierzył,
Że od tego cukru włos mu się jeży.
Co roku o tej porze więc w jego ustach
Lądują kabanos i... kiszona kapusta.
A biedny Zakochany z cukrzycą leży...

moja inspiracja: Rock & Pebble The Dollhouse Book

2/13/2015

moja inspiracja: Rock & Pebble The Dollhouse Book

RODZICIELSTWO, czyli o dziecku, które wciąż we mnie mieszka

Rodzicielstwo jest wspaniałe chociażby z tego względu, że dorosły człowiek ma sposobność jeszcze raz poczuć się jak dziecko. (Nie powtarzam się przypadkiem? ;)) Uczestnicząc w dzieciństwie mojego dziecka, przypominam sobie własne dzieciństwo. Ulubione zabawy, czasem szalone pomysły, wreszcie towarzyszące mi emocje... I chociaż ten skok w przeszłość zalicza czasem "alerty" różnego rodzaju, czyt. gdy moje dorosłe "stetryczenie" odbiera mi frajdę (serwując nudne wywody rodzaju: "Nie wolno tego, tamtego, to trzeba zabronić, tu trzeba odkurzyć, byś się wzięła za robotę, kobieto! Skończ już animować te postaci, bo właśnie odnotowuję ból krtani... Do tego bla, bla, bla..."), często działa dobrze, by nie rzec: nad wyraz wręcz fantastycznie. (Na szczęście! :))

Ostatnio trochę wracam do korzeni, tzn. przypominam sobie własne dziecięce zabawy, przypominam sobie samą siebie z okresu, gdy miałam kilka lat. Zadziwiam dorosłą siebie swoją dziecięcą kreatywnością i tym, że właściwie sama dochodziłam do tego, jak co zrobić. (Co - jak przyglądam się ostatnio szytym przeze mnie workom - szytym zupełnie od podstaw, bez żadnego szablonu, wykroju ani znalezionych w czy to internetowych, czy "analogowych", bo książkowych źródłach - charakteryzuje i mnie aktualną, nie rozminęłam się więc z tą kilkulatką tak bardzo ;)) Kilka z tych moich dziecięcych pomysłów będę chciała Wam pokazać, bo stanowią świetny (i tani, i ogólnodostępny, i kreatywny!) sposób na spędzenie czasu i stworzenie np. zabawek, czasami całych miasteczek, mini domków i te sprawy... Ale spokojnie. Dzisiaj o ulepszonej wersji pewnego pomysłu z mojego dzieciństwa.

WSPOMNIENIA, czyli o tym, jak kreatywnie spędzało się czas, chociaż komputer już wtedy był przyjacielem domu

Mniej więcej wtedy, gdy chodziłam do podstawówki, jedną z głównych zabawowych atrakcji było budowanie i urządzanie domków. Papierowych domków - ręcznie rysowanych. Co ciekawe, zabawa należała raczej do tych z gatunku grupowych: siedziałam z siostrą i kuzynką albo - częściej - spotykałam się z przyjaciółką i każda tworzyła własne "cztery kąty". Najczęściej nasze domy powstawały na białej kartce formatu A4 podebranej rodzicielom z drukarki. Rysowałyśmy poziome kreski - piętra, potem okna i drzwi, czasem schody (ich brak nie był problemem: działała albo niewidzialna winda, albo schody po tej drugiej stronie domku - niewidocznej na przekroju, albo niezwerbalizowana - bo przecież oczywista - teleportacja), na końcu meble i dodatki. Uwielbiałyśmy flamastry firmy Crayola: te zmieniające kolory, te będące stempelkami, wreszcie te pachnące (Jakiego koloru była trawa w moim rysunkowym ogródku? Tak, tak, zielonym, ale dodatkowo pachniała trawą właśnie, o!). Był taki okres, kiedy na wszystkie możliwe okazje życzyłam sobie w formie prezentu zestawu flamastrów właśnie. Gdy dom był gotowy do zamieszkania, zabierałyśmy się za postaci. Albo przez nas rysowane, albo wydrukowane (ściągałyśmy zdjęcia z Internetu - wtedy jeszcze wyszukiwałyśmy informacje przez Yahoo! - Google dopiero raczkowało; ewentualnie robiłyśmy screeny z gier komputerowych - tutaj dominowały mangowe laleczki z ubieranek Kiss), albo tworzone z wypukłych naklejek (takich jak TUTAJ). Każdą z takich postaci - w odpowiadającym nam i naszemu domostwu rozmiarze - wycinałyśmy i... gotowe! Czasem, gdy miałyśmy więcej czasu czy zapału, a rysowanie szło wyjątkowo sprawnie, tworzyłyśmy jeszcze luźne (czyt. ruchome) dodatki: doniczkę z kwiatami, jakąś książkę, babeczki z wisienką? Stawiałyśmy je wtedy na naszych płaskich blatach kuchennych, płaskich regałach czy innych powierzchniach płaskich (dosłownie!). Zabawa trwała w najlepsze. (Bo etap przygotowawczy był bardzo ważnym, jeśli nie najistotniejszym jej elementem.)

RĘKODZIEŁO, czyli jak zrobić coś z niczego i mieć przy tym mnóstwo frajdy

Ostatnio zrobiłam synkowi książeczkę, która stanowi ulepszoną wersję wspomnianych przeze mnie papierowych domków.
Do jej zrobienia zainspirowało mnie pewne zdjęcie; przypomniało też o tej (Jak mogłaś, Martito!) zapomnianej przeze mnie zabawie z dzieciństwa. Wspomnienia wróciły (patrz powyżej ;)), a umysł zaczął współpracę z palcami. W efekcie powstała książeczka, z której jestem wyjątkowo dumna! :)  



Do wykonania książeczki-domku potrzebne są:
 - plik kartek (najlepiej formatu A4: po złożeniu tworzą format bliski zeszytowi szkolnemu; ja wybrałam brązowy papier pakowny - mój synek często próbował rysować białą kredką i za każdym razem żalił się: "Nie da dy" [czyli: "Nie da rady"]. Cóż. W przypadku tej książeczki kredka już zadziała... ;))
 - igła i nitka (albo zwykła nić, albo wełniana - obojętnie czego użyjemy, może być nawet sznurek), ewentualnie maszyna do szycia lub dziurkacz czy zszywacz; w moim przypadku stanęło na maszynie do szycia: bo jest na stanie, bo szycie przebiegło szybko i sprawnie ;)
 - flamastry lub kredki

+ ewentualnie: papier samoprzylepny albo klej





Wykonanie:
1. Równo ułożony plik kartek zginamy na pół, tworząc zeszyt. Rozkładamy. Powstałe zagięcie jest dla nas informacją, w którym miejscu należy zszyć kartki, by całość była symetryczna i równa.
2. Zszywamy kartki ze sobą. Maszyna do szycia jest wygodna, bo w kilka sekund łączy nam kartki ze sobą; dla bezpieczeństwa zrobiłam kilka dodatkowych "rundek". Można również zrobić dziurkaczem dwie dziurki, przewlec przez nie sznurek, który następnie się zwiąże. Moja babcia (to ona w ten sposób tworzyła mi w dzieciństwie mini zeszyciki, które zapełniałam potem wymyślonymi przez siebie historyjkami - moje pierwsze własne książki... ;)) zszywała kartki ze sobą, jak w przypadku rasowych i poważnych brulionów. To też jest jakiś pomysł, chociaż mniej uroczy ;).
3. Zeszyt jest. Teraz nadajemy mu kształt domku. Robimy dach i komin, możemy też - jak w mojej inspiracji - wyciąć drzwi lub okna.
4. Rysujemy detale. Czy to płytki, czy schody, czy piętra, czy przykładowe wyposażenie wnętrza.










Gotowe!

(ewentualnie) 5. Jeśli zdecydowaliśmy się użyć papieru samoprzylepnego lub zwykłego papieru i kleju - rysujemy meble i dodatki, po czym je wycinamy. Z pomocą powstałych w ten sposób naklejek, nasze dziecko może udekorować swój dom marzeń.












PEWNE ULEPSZENIE, czyli o własnej satysfakcji i czerpaniu przyjemności z tworzenia zabawki dziecku (w skrócie: jak to matka przy okazji zrobiła zabawkę i sobie ;>)

Kiedy synek usnął, wyciągnęłam papier samoprzylepny, otworzyłam przepastne zasoby Internetu i... zaczęłam. Rysowanie plakatów, designerskich mebli, modnych wnętrzarskich dodatków... Poznajecie? ;)
To świetny sposób na umeblowanie własnego wymarzonego wnętrza ;). Ja np. zawsze chciałam mieć lodówkę SMEG... Synek wyczuł matkę i wyjął pomarańczową kredkę do pomalowania akurat tego elementu - nie mój trafić lepiej! Przy okazji łyknął trochę trendów, naoglądał się różnych projektów... Taka mała edukacja wnętrzarska ;>. Przy okazji Młodzian wybrał sobie kolor ćmy: zażyczył sobie brązową. I dostał. Ładna? Ja z początku zareagowałam na wybór kredki zmarszczeniem brwi, ale efekt mnie zachwycił! ;) (To świetny pomysł na sprawdzenie ewentualnej kolorystki dodatków do mieszkania czy domu! :P)
Stworzona w ten sposób książeczka może być również naszym katalogiem inspiracji, wnętrzarską ściągą czy... listą zakupów ;D.

















 













Pisane w środę, 11 lutego:
Ten post mógł powstać już w poniedziałek. Realizacja przesunęła się na wtorek, co zrodziło pomysł, by regularnie - w każdy drugi dzień nowego tygodnia - publikować jakąś instrukcję zrób-to-sam. Ale nie udało się i we wtorek. Część notki (wraz z ostatnimi zdjęciami) powstała w środę - znów majaczyła na horyzoncie nadzieja, że notka zostanie tego dnia opublikowana. I znów z planów (bardzo rękodzielnicze zresztą ;))... nici. Piszę te słowa tuż przed północą, spodziewając się, że post zagości na blogu w czwartek - Tłusty Czwartek, a więc obfity w różności (takie posty, na przykład ;)). Czy tak będzie, nie wiem, czeka mnie jeszcze obróbka zdjęć, ale nie spinam się.
Na początku tygodnia czułam jakiś przymus, by dawać z siebie więcej, by np. publikować jakiś rodzaj postów regularnie, najlepiej co tydzień. W międzyczasie przeczytałam jednak pewną notkę na pewnym blogu (nigdy wcześniej go nie widziałam, trafiłam na ten konkretny post zupełnie przypadkiem); o tym, jak matka dowiaduje się praktycznie z dnia na dzień, że jej zdrowe dziecko - przynajmniej na takie wyglądało, skacząc i bawiąc się radośnie - jest chore na ostrą białaczkę. Pamiętam, jak mną wstrząsnęła ta historia. Jak w jednej chwili poczułam, że tak naprawdę nie liczy się nic innego poza tym, że jesteśmy razem, że jesteśmy ze sobą... Pamiętam, że zamknęłam wtedy komputer - odstawiłam go na stolik, zupełnie zapominając o stronach, które chciałam przejrzeć, o grafikach, które chciałam pooglądać, o postach, które chciałam napisać lub zaplanować. Odstawiłam ten cholerny komputer, ten sprzęt zabierający czas i przytuliłam swoje dziecko. Przytuliłam, po czym - prowadzona przez nie - dałam się zaciągnąć do pokoju synka i bawiłam się z nim tak długo, że prawie o godzinę spóźniłam się z obiadem. Nasz czas jest cenny. Tak bardzo cenny... Ten nasz wspólny...
Lubię pisać, kocham to robić. Podobnie z tworzeniem - mam tak od dziecka... Lubię publikować notki, lubię się inspirować, wreszcie lubię blogowanie za tak ogromną dawkę energii - jest tyle wspaniałych kobiet, które dzielą się swoją pasją, swoimi pomysłami, swoją - w istocie - duszą! Uwielbiam to i pewnie długo (jeśli nie do końca) będę w tym siedzieć. Ale uzmysłowiłam sobie w tym tygodniu, że nic nie muszę. Nie muszę pisać regularnie, nie muszę zarywać nocy, by obrobić zdjęcia i by post ukazał się jak najszybciej. Nie muszę się z nikim ścigać, nie muszę sobie ani nikomu niczego udowadniać. To jest dodatek do prawdziwego życia, nie odwrotnie. Dlatego w poniedziałek nie zrobiłam wszystkich zdjęć, bo bawiłam się z synkiem, któremu akurat nie rysowanie było w głowie. Dlatego nie dokończyłam "sesji" we wtorek - bo przyjechała moja mama i spędziłyśmy razem fantastyczny dzień. Dlatego w środę nie dałam rady wyrobić się ze wszystkim - bo byłam z synkiem na dworze, a potem znów się bawiliśmy. Dlatego post najpewniej pojawi się jutro - w czwartek. Najpewniej, bo wcale nie musi. Bo możliwe, że pojadę na miasto, do biblioteki, bo możliwe, że mąż kupi pączki i będziemy siedzieć na kanapie we trójkę, zapychając sobie brzuchy i ciesząc się z tego naszego wzajemnego ciepła. Bez spiny. Bez goniących nas terminów. Z miłością buzującą w powietrzu...