KORON(kow)A dla małej królewny

10/15/2013

KORON(kow)A dla małej królewny



Jakiś czas temu miałam przyjemność stworzyć zestaw dla małej królewny. Wymagania mamy były proste: ma być dziewczęco, dla księżniczki. Stanęło więc na wyszywanej, ozdobnej tasiemce, koronce zdobiącej filcowy szmaragd (wyszywany srebrną nicią), koronce przy pomponach à la księżniczka Pocahontas... Zestaw wyszedł prawdziwie kobiecy. Oby dostarczył właścicielce frajdy na przynajmniej kilka lat!









złapać wspomnienia

10/03/2013

złapać wspomnienia

Kilka wakacyjnych dni w Ustroniu? Zawsze! Jeździłam tam z dziadkami jako dziecko. Pamiętam płacz za rodzicami, który mijał przy odpakowywaniu gumy balonowej Kaczor Donald (jej zapach otumaniał zmysły a miniaturowy komiks genialnie odwracał uwagę), zajęcia taneczne, których wtedy nienawidziłam, ale dzięki którym poznałam uroczą koleżankę i jej babcię dziergającą na drutach cuda na lalek (kilka jej wełnianych sukienek dla Barbie mam do tej pory), szum wody "mini wodospadów", wreszcie przyjezdny lunapark, do którego nigdy nie poszliśmy, ale który mamił śmiechem dzieci, kolorami, watą cukrową i popcornem. Zdjęcia przypominają podróż wyciągiem na Czantorię czy moją pierwszą - podobno - wakacyjną miłość. 
Starsza, wróciłam tam z rodzicami i siostrą. Ganianie się po korytarzach, podziwianie jaszczurki złapanej przez kolegę z pokoju obok, oglądanie "Koła Fortuny" na telewizorze w sali wspólnej, ściskanie komiksów w drodze z kiosku do domu wczasowego, zabawa gumowym "brzydalem", jak nazwałaby go mama (mieszcząca się w dłoni postać jakiegoś wychudzonego pirata/więźnia/przestępcy, który - gdy się nim potrząsnęło - wspaniale łaskotał swoimi kapitalnie odwzorowanymi, delikatnymi palcami). Miał swoje imię, którego po latach, niestety, nie pamiętam. Z rodzicami odwiedziłam też po raz pierwszy karczmę Pod Czarcim Kopytem, której atmosfera zawładnęła mną i mocno wryła się w pamięć. Tak mocno, że żyłam wspomnieniami magicznych wakacji aż do tego lata.
Pierwsze wakacje z synem. Ustroń? Wspaniale! Dodatkowo spędzone z siostrą, moim chrześniakiem i szwagrem. Plus mężem, oczywiście. Na jedno popołudnie dołączył do nas tata. To jakby odkurzenie starej książki i dopisanie nowego rozdziału. Rozdziału, który - jak ostatni w 7 części cyklu o Harrym Potterze - stanowił dopowiedzenie sytuacji "po latach".


Wczasowanie się z dzieckiem nie ma nic wspólnego z odpoczynkiem. Oczy dookoła głowy, rąk pięć lub dziesięć, wieczne wzdychanie z jednoczesnym łapaniem tchu, radość z chwili dla siebie, asekurowanie męża pchającego pod stromą górę wózek z potomkiem, jedzenie posiłków połączone z karmieniem i zażegnywaniem kryzysów (niewyartykułowane, ale dobitnie zaznaczone dziecięce: Ja chcę TERAAAAAZ!!!), nocne czuwanie na skraju łóżka (młodociany zagarnął dla siebie przestrzeń dobrą dla dwóch osób, jeśli nie więcej), usypianie przy sklejonych powiekach... Czyli codzienność. Nihil novi sub sole
Nie zabrakło jednak i chwil, które wspominam z rozrzewnieniem. Nocny seans filmu "Imaginaerium" wraz z siostrą, chybcikiem ocierane łzy (żeby mąż ze szwagrem nie zobaczyli) wzruszenia... Wata cukrowa wielkości syna, którą każdy skubał w trakcie drogi powrotnej z Czantorii do domu wczasowego... Kapitalna jazda saneczkami: z wiatrem we włosach, dzwoniącą w uszach ciszą (dzięki której słyszało się wesołe bicie własnego serca), poczuciem bliskości z przyrodą... Szalony bieg sióstr "spuszczonych ze smyczy"... Dowcipy, które przypomniały mi, jak jeszcze nie tak dawno żartowałyśmy jako nastolatki... (Przecież wciąż jesteśmy młode!) Wsparcie męża i bycie dla niego wsparciem (czasem dosłownie, np. przy wspomnianej wspinaczce z wózkiem)... Wyścigi resoraków w wydaniu potomków... Bezszelestny lot sów... Ciężar orlicy Shili, która przez kilka minut spoczywała na mojej lewej ręce... Smak cytrynowego ciasta z kremem budyniowym... Kolekcjonuję wspomnienia, zamykam te magiczne momenty w delikatnej skrzyneczce utkanej z delikatnych nitek babiego lata. Jeśli mają odlecieć - niech i ja pofrunę z nimi...




 
przerażający Kaczor Donald


Ustroń zmienił się. Z małego miasteczka, w którym nie było za wiele atrakcji (i dobrze: uwagę przyciągała natura), stał się mieściną prawdziwie żyjącą z turystyki. Mnogość kolorowych kramów, stoisk, budek sklepowych, plakatów, szyldów... Komercja wkroczyła, zagarniając dla siebie coraz większą przestrzeń. Nawet "moje" "wodospadziki" obudowano lokalami gastronomicznymi, hotelami... Pozbawiono dzikości, którą miały w sobie uprzednio. Zaskoczył mnie tłum ludzi: rozłożeni na trawie, opalający się, próbujący - jak i ja w dzieciństwie - przejść kilka kroków po kamieniach zanurzonych w Wiśle. Tylko że w moich wspomnieniach do "wodospadzików" trzeba było dojść... Spacer wśród drzew, obok okiełznanego, ale wciąż niesfornego strumyka... Wreszcie dochodziło się do rzeki, która, owszem, przyciągała ludzi, ale której otoczenie było jej podobne: ledwie muśnięte ręką człowieka, ledwie przystosowane do ludzkich potrzeb. Cóż. Być może w końcówce lat 80. XX wieku, kiedy to bywałam tam z dziadkami, brakowało funduszy, plany zagospodarowania przestrzeni nie były tak... inwazyjne. Teraz trzeba walczyć z panoszącymi się w przestrzeniach miast reklamami, szukać rozwiązań pozwalających zachować smak, wypośrodkować interesy zarówno sprzedawców, jak i miłośników estetyki. Centrum Ustronia przyprawione zostało w ostatnich latach nutą goryczy - przynajmniej ten smak starałam się przełknąć, jadąc w górę, do "kultowych" domków wczasowych w kształcie trójkątnych brył.
Na szczęście, kontaktu z przyrodą nie zabrakło. Czantoria nie zawiodła, przygody w Leśnym Parku Niespodzianek zachwyciły. Biegające zwierzęta, dosłownie na wyciągnięcie ręki, podziwianie ptaków drapieżnych w locie... Synek w pewnym momencie był już zmęczony nadmiarem wrażeń, z mężem chłonęliśmy więc wszystko podwójnie - za potomka również. Na szczęście Ustroń nie rozczarował. W miejsce starych atrakcji zaproponował nowe, Czantoria przypomina tę, którą zostawiłam przed kilkunastoma laty. Tylko te budki w centrum...








Miejscem, które jednocześnie chciałam najbardziej odwiedzić i którego odwiedzin obawiałam się najmocniej, było Pod Czarcim Kopytem. Bałam się rozczarowania, pogrzebania dziecięcych wspomnień, w których miejsce to owiane było nutką romantyzmu i tajemniczości. Pamiętam dreszczyk na ciele, kiedy wpatrywałam się w umieszczone na poddaszu głównej izby - oświetlone jedynie mgiełką ognia z paleniska - wrzeciona. Opowieść o królewnie, która usnęła zaczarowanym snem, uwielbiałyśmy z siostrą. Fascynował nas moment ukłucia się bohaterki, fascynowały krwawe sceny w baśniach, niepokojące, zatrzymujące dech. (Nie bez powodu, jak sądzę, naszą ulubioną historią był "Sinobrody". Bruno Bettelheim zapewne postawiłby nam nieciekawą diagnozę, ale kto by się przejmował po latach.) 
Pamiętam tę scenę dokładnie: stoję na środku ciemnej, pozbawionej okien izby, ogień z paleniska umieszczonego na jej środku (jak w namiotach lub starych chatach - centrum skupiające grupę, zapewniające opieczenie jadła i dające ciepło) uderza mnie w plecy, a ja stroję zahipnotyzowana widokiem wyłaniających się z mroku wrzecion - takich prawdziwych, żywcem wyjętych z ilustracji z książek. Delikatne instrumenty muzyków z Dead Can Dance (to wtedy usłyszałam ich po raz pierwszy, podobnie jak tata, który od tego momentu stał się ich zagorzałym fanem) - niepokojąca melodia, która kapitalnie współgrała z tym miejscem...
Dzisiaj wrzeciona zepchnięto w bok, na miejscu dla wyróżnionych osadzono dość kiczowatą kukłę czarownicy. Niemniej, poza tą drobną zmianą, niewiele różniło się doświadczenie mnie-dorosłej od wspomnień mnie-dziewczynki. Leonard Cohen śpiewał o tańcu, który miałby trwać do momentu, aż ostatnia iskra uczucia zgaśnie, języki ognia bawiły się z sobą w ganianego. Zwróciłam uwagę na genialnie oświetlone suszone kwiaty, zioła... Jak w chacie czarownicy właśnie... (Kiedy byłam mała, kogut-wiatrowskazywacz zawsze wskazywał dla mnie domek Baby Jagi. Może to kwestia ilustracji, jakie miałam w książkach?) Samą "knajpę" rozbudowano, nie tracąc jednak na jej charakterze. Na całe szczęście Pod Czarcim Kopytem warte było pielęgnowania wspomnień.